Bękarty Hollywoodu i historii

Data:
Ocena recenzenta: 9/10

W gruncie rzeczy, każdy Hollywoodzki film kostiumowy, jako rezultat obrzydliwego gwałtu producentów na historii, jest niesławnym bękartem. Tarantino, wirtuoz przemocy, zaskoczył mnie jednak stylem z jakim przygniótł Historię do ziemi i zadarł jej spódnicę, pokazując wszystkim: tak to się robi! Jak gwałcić, to z rozmachem!

Oglądanie jego filmów, zwłaszcza od Kill Billa, zawsze łączyło się z silnym deja vu i tym razem nie jest inaczej. Napisy początkowe w czcionce szeryfowej, którym towarzyszy charakterystyczna muzyka z włoskiego westernu, ustępują miejsca scenie przyjazdu Niemców na farmę McBaina, przepraszam, LaPaditte. Oglądając te panoramiczne, majestatyczne ujęcia, zbliżenia na twarz ojca, dzieci wracające biegiem do domu na jego polecenie, nie potrzebujemy nawet tytułu pierwszego rozdziału - 'Once upon a time in Nazi occupied France' - by rozsiąść się wygodniej w fotelu w oczekiwaniu na spaghetti z licznymi pulpetami z ludzkiego mięsa.

I chociaż jest to film wojenny, którego Sergio Leone nigdy nie nakręcił, to tylko jeden z wielu jego gatunków. Mieszanina ta przywodzi na myśl momentami ćwiczenie (celujące) studenta szkoły filmowej z imitacji stylów i znanych tytułów, gdzie przeskoki między dramatyczną sceną mordu na Żydach a niemal pastiszowym cytatem z 'Parszywej dwunastki', czy klasycznym brytyjskim filmem wojennym a groteskowym gore, rodzą wrażenie pewnej niespójności i poczucie, że całość może być gorsza niż suma części.

Myliłby się jednak ktoś oczekujący czystej zabawy formą i ciągu cytatów pozbawionych drugiego dna jak w 'Kill Bill' i 'Deathproof'. 'Basterds', zasługując na najwyższe noty za walory rozrywkowe (jeśli oczywiście ktoś lubi taką rozrywkę) oraz za autotematyczność, jest jednocześnie zdecydowanie najgłębszym filmem Tarantino, w którym bohaterowie są daleko niejednoznaczni, a ich podział na dobrych, złych i brzydkich jest uwarunkowany jedynie naszym przyzwyczajeniem i schematami. Daje to możliwość wielu interpretacji i stanowi wdzięczny temat do rozmów po seansie - kombinacja naprawdę rzadka.

Samo w sobie czyniłoby go to już pozycją wartą uwagi, a nie wspomniałem o największej jego sile: wspomniany pluralizm gatunku - komedia-dramat-thriller-groteska - nie objawia się wyłącznie w formie kontrastu między poszczególnymi elementami filmu, lecz występuje wewnątrz pojedyczych sekwencji. Sceny, zaczynające się groteskowo kończą się jak najbardziej poważnie, bohaterowie potrafią być śmieszni i przerażający jednocześnie. Tarantino po mistrzowsku potrafi przeciągać trudne sytuacje, żonglując nastrojem i wprowadzając kolejne komplikacje w momencie, gdy widz pewien jest już rozwiązania, po to, by pieczołowicie budowane przez dziesiątki minut napięcie rozładować gwałtownie w kilkusekundowm wybuchu.

Ocena, czy jest to film wybitny czy nie, jest kwestią indywidualną. Wiele rzeczy może się w nim nie podobać, od dosłownej brutalności, poprzez podejście do tematu i sposób portretowania poszczególnych postaci (godni szacunku naziści i bestialscy żołnierze oddziału żydowskiego), po połataną konstrukcję. Biorąc pod uwagę jakość tych łat oraz szwów je łączących ja kupuję całość jaką jest i swoją krytykę składam na karby oczekiwań wyrobionych przez utarte schematy. A oglądając scenę rozmowy na francuskiej farmie czy spotkania w klubie - brawurowo zagranych i perfekcyjnie wyreżyserowanych - nie sposób nie zauważyć, że obcuje się z wielkim kinem.

Zwiastun:

Smakowita notka o smakowitym filmie. Ten wybuchowy i wirtuozersko zmieszany koktajl stylizacji i nawiązań to rzeczywiście wielka zaleta "Bękartów". Ale nawet ktoś, kto nie jest obytym kinomanem, będzie usatysfakcjonowany na poziomie czysto rozrywkowym. Klasa sama w sobie.

Wydaje mi się, że Tarantino potraktował II WŚ po prostu jako jeszcze jedną filmową konwencję. "Bękarty" można było nakręcić w ogóle nie korzystając z podręcznika historii, posługując się wyłącznie encyklopedyczną znajomością kina, której nie można przecież Quentinowi odmówić. Oczywiście on w wywiadach przyznaje, że korzystał z materiałów historycznych, ale mówi też, że w którymś momencie posłał je do diabła i zrobił film tak, jak miał ochotę. W każdym razie ta teoria bardziej mi odpowiada, bo wówczas nikogo (ani niczego) nie trzeba gwałcić. ;P

Świetnie napisana recenzja. Dorzucę jeszcze tylko swoje 3 grosze - taki dodatkowy smaczek w związku z kontrowersjami jakie film wzbudził. Otóż Lawrence Bender, producent filmu po przeczytaniu scenariusza, powiedział ponoć do Tarantino: "As your producing partner, I thank you, and as a member of the Jewish tribe, I thank you, motherfucker, because this movie is a fucking Jewish wet dream."

:-))

"Ale nawet ktoś, kto nie jest obytym kinomanem, będzie usatysfakcjonowany na poziomie czysto rozrywkowym."

To ciekawe, bo ja się nie czuję obyty w klasyce i właściwie nie rozpoznaję większości cytatów i nawiązań w tym filmie. Pierwsze obejrzenie to była porażka i trudno mi było to przełknąć, o rozrywce w ogóle nie dało się chyba mówić. Natomiast rzeczywiście Tarantino potrafił skleić wszystko to w swoją wizję i dopiero jak zacząłem dostrzegać te jego ściegi, film do mnie dotarł, ale raczej na poziomie artystycznym niż rozrywkowym. I wtedy, kiedy widać klisze, i wtedy, gdy je przełamuje, pokazuje jakąś emocjonalną prawdę. Trudno byłoby mi to dokładniej wyjaśnić, ale jest w tym wygłupie coś poważnego i ważnego.

Dodaj komentarz